Jan Jankiewicz – Z toru na szosę [wywiad]

Jan Jankiewicz to jeden z czterech kolarskich zwycięzców Plebiscytu “Przeglądu Sportowego”. Jeden z najbardziej utytułowanych kolarzy w historii Polski w pierwszej części wywiadu udzielonego Naszosie.pl opowiada… … jak uciekał przed służbą wojskową. … o wyścigu na trasie którego potrzebna była… straż pożarna. … o tym, jak wygrał prolog Wyścigu Pokoju na kole pożyczonym od Rosjanina.  […] The post Jan Jankiewicz – Z toru na szosę [wywiad] first appeared on Kolarstwo szosowe - Tour de France, Tour de Pologne - Wiadomości sportowe - naszosie.pl.

Jan 21, 2025 - 21:44
 0
Jan Jankiewicz – Z toru na szosę [wywiad]

Jan Jankiewicz to jeden z czterech kolarskich zwycięzców Plebiscytu “Przeglądu Sportowego”. Jeden z najbardziej utytułowanych kolarzy w historii Polski w pierwszej części wywiadu udzielonego Naszosie.pl opowiada…

  • … jak uciekał przed służbą wojskową.
  • … o wyścigu na trasie którego potrzebna była… straż pożarna.
  • … o tym, jak wygrał prolog Wyścigu Pokoju na kole pożyczonym od Rosjanina. 

“Obok Janusza Kierzkowskiego i Grzegorza Krejnera – największy talent w historii naszego kolarstwa torowego” – m.in. taką laurkę można znaleźć w profilu Jana Jankiewicza na stronie Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Jankiewicz torowcem był bowiem wybitnym, nawet jeśli nigdy nie zdobył w tej dyscyplinie żadnego medalu ani mistrzostw świata, ani Igrzysk Olimpijskich. Wielokrotnie był blisko – trzy razy zajmował czwarte i tyle samo piąte miejsce. 

Upragniony medal zdobył dopiero po przenosinach na szosę, gdzie w 1979 roku zdobył zajął drugie miejsce na mistrzostwach świata w Valkenburgu, a wcześniej był także czwarty w Wyścigu Pokoju, gdzie zdobył także koszulkę najaktywniejszego kolarza. Żadnego z tych sukcesów nie byłoby jednak, gdyby nie… kolega.


– Wszystko zaczęło się w Nowej Rudzie, w Słupcu, po części za sprawą mojego kolegi. Regularnie jeździliśmy razem po okolicy na zwykłych rowerach i bardzo to lubiliśmy. Pewnego dnia odbyły się zawody – wyścig dla niezrzeszonych i wygrał je właśnie ten mój kolega. Nagroda była wyjątkowo cenna – rower wyścigowy Jaguara.

– On wtedy, idąc za ciosem, zapisał się do klubu, a ja przekonałem ojca, żeby mi też kupił rower szosowy

Pamięta pan jeszcze markę?

Oczywiście. Wtedy były Huragany i Jaguary, a ja dostałem akurat Huragana. To był wtedy bardzo drogi rower, bo kosztował 1400 złotych, a ojciec zarabiał w kopalni 1800. Trochę musiał wydać.

Jak już kupił mi ten rower, to zapisałem się do sekcji kolarskiej, gdzie od początku trenowałem z trenerem Malfredem Matuszewskim, który trenował mnie już do końca. Początkowo nie miałem wyników. Byłem bardzo drobniutki. Ważyłem 47 kilogramów – nawet trener nie wierzył, że coś ze mnie może być. Ale z tym moim kolegą – Edwardem, zaczęliśmy w końcu startować w jakichś wyścigach. Jeździliśmy na mistrzostwa okręgu, w wyścigach parami i nawet osiągaliśmy jakieś sukcesy. 

Przełomowy moment nastąpił jednak w juniorach, gdy przyszły mistrzostwa CFZZ-u na torze. Tam wystawili mnie jako reprezentanta Dolnego Śląska i wygrałem. Okazało się, że mam talent do jazdy na welodromie. Szybko, bo już w grudniu 1973 roku trafiłem do kadry seniorów – miałem wtedy 18 lat. A, i prawie zapomniałem, wcześniej byłem w kadrze juniorów razem z Cześkiem Langiem i Krzyśkiem Sujką.

No tak, przecież wszyscy jesteście z tego samego rocznika. Urodziliście się w 1955 roku.

Zgadza się i jeździliśmy razem na wyścigi do Austrii i do Niemiec – na torze i na szosie. A potem trafiliśmy razem do kadry torowej. Co było dalej? W 1974 roku zadebiutowałem na torowych mistrzostwach świata – zająłem 9. miejsce. Rok później byłem 4. – widać było, że dobrze mi to idzie ale… każdego kolarza ciągnie do kadry szosowej. Na torze nie dało się zdobyć takiej sławy, jak na szosie, więc często najlepsi torowcy zmieniali dyscyplinę – tak jak na przykład Mietek Nowicki, wielokrotny medalista mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich.

fot. Jan Jankiewicz archiwum prywatne

Na stronie PKOl znalazłem o panu takie zdanie: “Obok Janusza Kierzkowskiego i Grzegorza Krejnera – największy talent w historii naszego kolarstwa torowego. Kiedy zaczął wspinać się na szczyty (średniodystansowiec) i doganiać czołówkę światową, nie było w Polsce trenera, który potrafiłby wycyzelować formę naszego torowca i przygotować go „do skoku” na medale mistrzostw świata”. W takim razie zapytam: Czemu karierę na torze zakończył pan bez choćby jednego medalu w tej dyscyplinie?

To nie do końca było tak, że trenerzy nie byli ze mnie w stanie wydobyć pełni potencjału. Ja po prostu w tamtym czasie trafiałem na zawodników z NRD, a nie jest tajemnicą, że oni wówczas na wielką skalę korzystali ze środków dopingujących – w zasadzie to niezależnie od tego czy to były zawody szosowe, czy torowe, oni w zasadzie jechali na nie prosto ze szpitala. W którymś roku jechałem sprawdzian 10 dni przed mistrzostwami świata – włożyłem tam tym NRD-owcom po 10 sekund w wyścigu na dochodzenie. Na 4 kilometrach [bo tyle trwają wyścigi na dochodzenie – przyp. red.] to jest deklasacja, bo oznacza dojście rywala. A za 10 dni jadę rekord świata, tyle tylko, że co z tego, skoro oni byli jeszcze szybsi. Gdyby nie oni, jestem przekonany, że zdobyłbym kilka medali.

Więcej sukcesów odniósł pan w kolarstwie szosowym. Kiedy podjął pan decyzję o tym, żeby postawić na tę dyscyplinę?

W 1978 byłem już rezerwowym na Wyścig Pokoju, ale na mistrzostwa świata pojechałem na torze – nie na szosie. Ja byłem wszechstronnym zawodnikiem. Dziś jest tak, że jak ktoś jest sprinterem, to nie jeździ w górach, a jak ktoś jeździ w górach, to nie finiszuje. Tymczasem ja jeździłem i na czas, i w górach, a i zafiniszować potrafiłem. 

Chociaż najlepiej panu wychodziły finisze…

No tak. Jak byłem we Francji, na różnych wyścigach amatorskich, to wygrywałem każdy prolog i czasówkę. Jako faworyt zawsze stawałem na starcie jako ostatni i zawsze wygrywałem. Dopóki nie wystartowałem w Wyścigu Pokoju w 1979 roku, to byłem chyba bardziej znany tam, niż w Polsce – nawet pomimo sukcesów na torze.

A te wyścigi we Francji – co to były za zawody?

Takie niewielkie etapówki, w których startowaliśmy najpierw jako kadra torowa. a później już jako kadra szosowa. Właściwie cały kwiecień to było ściganie we Francji. Nasze przygotowania wyglądały tak, że w grudniu i styczniu jeździliśmy do Zakopanego na zgrupowanie zimowe, a już w lutym wyjeżdżaliśmy się do Bułgarii, do Włoch w marcu, a w kwietniu była ta Francja. Później, w maju mieliśmy już Wyścig Pokoju. A po Wyścigu Pokoju inne wyścigi, które miały nas już przygotować do drugiego celu, czyli do igrzysk olimpijskich lub mistrzostw świata. 

Pan w 1978 roku zmienił też klub z Piasta Nowa Ruda na RLKS Wrocław…

Zgadza się. Ja pochodzę z Nowej Rudy, konkretniej ze Słupca, stąd moim pierwszym klubem był Górnik Słupiec. A jak połączyły się kopalnie Słupiec z Nową Rudą, to klub zmienił nazwę właśnie na Piast Nowa Ruda. I właśnie tam pozostawałem aż do 1978 roku. Wtedy mój trener – Matuszewski przeszedł do Wrocławia, do RLKS-u, który był klubem rolniczym, a ja szybko dołączyłem do niego.

A dlaczego nie został pan kolarzem Dolmelu Wrocław, który w tamtych latach był prawdziwą potęgą? 

Właśnie dlatego, że poszedłem za swoim trenerem Matuszewskim do RLKS Wrocław. A jestem przekonany, że gdybym poszedł do Dolmelu, to miałbym o wiele więcej zwycięstw. Bo Dolmel miał i Szurkowskiego, i Brzeźnego, i Charuckiego, i Faltyna (o, to był kapitalny torowiec, z którym zawsze świetnie jeździło mi się w drużynie!)… z taką ekipą zawsze łatwiej się ściga.

A miał pan od nich ofertę?

Niestety nie… Oni nigdy nie wchodzili w drogę trenerowi Matuszewskiemu. Odkąd Matuszewski przyszedł do Wrocławia. Ale tuż przed przejściem do RLKS-u miałem ofertę z Legii Warszawa. Tam jeździł już wtedy Lang ze Szczepkowskim i nawet jakiś generał wydał zgodę, żebym zamiast iść do wojska, przeszedł do Legii. Już miałem tam przechodzić, ale w ostatniej chwili się rozmyśliłem.

Jak to, dlaczego się pan rozmyślił?

Uznałem, że wolę pozostać w swoim rejonie, razem z trenerem Matuszewskim.

No dobrze, a co ze służbą wojskową? Musiał pan ją jakoś odbywać, skoro nie trafił do klubu wojskowego?

A właśnie, że nie. Jakiś generał wydał zgodę, żebym złożył przysięgę na jakimś dywaniku, a potem mogłem wrócić do domu. Zresztą Lang też w kamasze nigdy nie poszedł…

No tak, bo on był w klubie wojskowym…

…A ja nie i dlatego rzeczywiście na początku miałem problemy. Jeszcze wcześniej, od razu jak poinformowałem klub z Nowej Rudy, że odchodzę, to oni wysłali o tym zawiadomienie do wojska. Bo mnie od wojska odraczała właśnie kopalnia. Górników odraczali – nie brali ich do wojska, przynajmniej dopóki pracowali w kopalni (a ja jako kolarz miałem górniczy etat). 

Tak naprawdę nasłali na mnie WKU [Wojskowa Komisja Uzupełnień – przyp. red.], a ta wysłała do mnie pisma, że mam stawić się w wojsku. Ja je ignorowałem – właściwie nie było mnie w Nowej Rudzie, bo cały czas byłem na jakichś zgrupowaniach. Pewnego dnia, akurat wtedy, gdy byłem w domu, słyszę dzwonek do drzwi. Otwieram, a tu… milicja. 

– Dzień dobry, pan Jan Jankiewicz jest w domu?

– Jest – odpowiada mama, a ja podchodzę do milicjanta i słyszę:

– Pan się nie zgłasza na wezwania WKU.

– Ja? Skąd! – mówię – Ja nie wiem nic o żadnych wezwaniach. Mnie prawie w ogóle w domu nie ma! 

– Wie pan co? My powinniśmy pana zaaresztować, przetrzymać 24 godziny na dołku, a później odesłać prosto do WKU. Ale niech nam pan obieca, że sam stawi się jutro do WKU w Wałbrzychu. 

– Spokojnie, proszę się nie martwić. Na pewno się stawię – odpowiedziałem funkcjonariuszowi, ale tak naprawdę tylko czekałem aż wyjdzie. 

Gdy tylko wyszedł, drzwi się zamknęły, odjechał samochód, ja spakowałem bagaże, rower do auta i uciekam z Nowej Rudy. Przejechałem do Wrocławia, do tego klubu, do którego miałem przejść. Tam szybko wymeldowali mnie z Nowej Rudy i przenieśli mnie do kolegi w Długołęce. Moje papiery musiały pójść do Wrocławia. Później załatwiano jeszcze jakieś kwestie formalne, ale mniej więcej w taki sposób udało mi się uniknąć poboru do wojska.

Tego, że Piast Nowa Ruda tak mnie wystawił, trudno było mi zapomnieć. Myślę, że zrobiłem dla tego klubu bardzo dużo. Jako jego zawodnik przejechałem kilka mistrzostw świata. W 1976 roku byłem na Igrzyskach Olimpijskich. A oni mi podziękowali nasyłając na mnie milicję…

Na szczęście po czasie, dosłownie kilka lat temu, burmistrz Nowej Rudy uhonorował mnie tytułem honorowego obywatela Nowej Rudy, podobnie jak, już pośmiertnie, mojego trenera – po latach wreszcie poczułem, że jakieś rachunki zostały wyrównane.

Pan stopniowo przechodził z toru na szosę od mistrzostw świata w San Cristobal 1977. Już we wspomnianym 1978 roku pojechał pan w Tour de Pologne, gdzie wygrał pan dwa etapy i do końca walczył o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej. A w maju 1979 dostał pan w końcu okazję debiutu w Wyścigu Pokoju…

Tak, poszedłem śladami Cześka, który w Wyścigu Pokoju zadebiutował już w 1977 roku. Ja w kadrze byłem od 1978 roku – przeszedłem wszystkie te przygotowania wiosenne i zimowe, ale na Wyścig Pokoju się nie załapałem, bo byłem rezerwowym i w związku z tym wzięli mnie jeszcze na mistrzostwa świata na torze. 

To, że przygotowywał się pan z szosowcami, nie utrudniało panu startów na torze?

Nie, torowcy tak czy inaczej trenowali na szosie. I ścigali się w szosowych wyścigach, z tym że zazwyczaj w mniej prestiżowych wyścigach. Jedynie torowi sprinterzy tego unikali, ale ja nim nigdy nie byłem. Choć od czasów gdy byłem dzieckiem nabrałem masy, sporo urosłem, to na to wciąż byłem zbyt drobny. Specjalizowałem się w średnich dystansach i dzięki temu przesiadka na szosę nie była dla mnie dużą zmianą.

Tak czy inaczej przygotowywałem się w bardzo podobny sposób. Wtedy nie było takiej specjalizacji jak teraz. Mogłem jednego dnia startować na szosie w górskim etapie jakiegoś wyścigu, następnego dnia wziąć udział w zawodach torowych, a później zafiniszować na szosie, w płaskim terenie i wszędzie wygrać. Nie robiło mi to większej różnicy. 

Mniej więcej tak było w 1979 roku, gdzie zdobyliśmy srebrny medal na mistrzostwach świata w drużynie, gdzie startowałem razem z Cześkiem Langiem, Witkiem Pluteckim i Stefanem Ciekańskim w drużynie, gdzie zdobyliśmy srebrny medal. A potem wystartowaliśmy na mistrzostwach świata indywidualnie i też zdobyłem medal. 

Skończyły się mistrzostwa świata na szosie, a potem niemal od razu rozpoczęły się mistrzostwa na torze – tam też mnie trener Rusin zabrał. I też mi dobrze poszło, bo wygrałem eliminacje. Niestety pech chciał, że trafiłem na Holendra, a ten wygrał przez drobne oszustwo…

Jakie oszustwo?

Wtedy był taki przepis, że jak zawodnik zgłosi defekt, to wyścig jest wstrzymywany, a po jego usunięciu, wznawiany. Tamten zawodnik – mój rywal, był kilometrowcem, więc trener puszczał go na delikatnie naruszonym rowerze. On przez kilometr jechał na maksa, a potem zatrzymywał się – oficjalnie z powodu defektu. Mówił, że złapał gumę, a tak naprawdę już startował na niedopompowanej. Potem kolejny kilometr – on jedzie na maksa, a historia się powtarza. Zatrzymywaliśmy się tak trzy razy. 

Do dziś nie mogę się pogodzić z tym, że tak się wtedy stało, bo wierzę, że gdyby nie to, dziś byłbym mistrzem świata. Co ciekawe, wiele lat później pojechaliśmy do Niemiec do Muzeum Wyścigu Pokoju razem ze Zdzichem Wroną, Ryśkiem Szurkowskim i Jankiem Brzeźnym. I spotkaliśmy tam… kadrę Holandii z czasów, gdy się ścigaliśmy. Zamieniliśmy parę słów, powspominaliśmy stare dzieje i jego koledzy potwierdzili, że zrobili to specjalnie, żeby mnie pokonać.

fot. Jan Jankiewicz na torze w Żyrardowie

Kondycyjnie było trudno wytrzymać starty w obu dyscyplinach w tak krótkim odstępie czasu?

Tak naprawdę, to był tylko jeden taki rok, gdy wystartowałem w mistrzostwach świata na torze i na szosie. Później był 1980 rok i igrzyska, więc inaczej się to odbywało, kolejny rok to Wyścig Pokoju na którym złapałem kontuzję, miałem operację, po której nie wróciłem już na szosę i trenowałem tylko z torowcami. A potem zakończyłem karierę. Tak że nie miałem wielu okazji, żeby przekonać się o tym na własnej skórze. 

Dziś torowców kojarzy się raczej z zawodnikami, którzy specjalizują się w finiszach z dużej grupy albo w czasówkach. Tymczasem pan bardzo dobrze radził sobie również w górach. W Tour de Pologne potrafił pan wygrywać również te najtrudniejsze etapy.

Nigdy nie byłem ciężkim zawodnikiem. Jak zaczynałem, miałem 47 kilogramów i choć później oczywiście musiałem trochę przytyć, to moja waga startowa oscylowała wokół 68-72 kilogramów. Nigdy więcej nie ważyłem. Nawet na szosowego sprintera to jest niewiele, bliżej górala. Ale ja potrafiłem walczyć zarówno w górach, jak i na płaskich etapach. Pamiętam taki etap do Polanicy-Zdroju, gdzie odskoczyliśmy w czwórkę: Rysiek Szurkowski, ja, Majchrowski i jeszcze jeden zawodnik – najmłodszy z braci Smyraków.

Rysiek w pewnym momencie podjeżdża do mnie i mówi: 

– Wygram!

– Nie, Rysiek, ścigamy się!

No i się ścigaliśmy. A jak ja ruszyłem z długiego finiszu, tak dojechaliśmy na metę. Nikt nie był w stanie wyskoczyć mi z koła.

Wielu było takich zawodników jak pan, radzących sobie świetnie zarówno na szosie, jak i na torze, łączących starty na MŚ w obu specjalnościach?

Na pewno z Czechów był Michal Klasa. Startowałem z nim i na torze, i na szosie. Zaczynał na torze Dietrich Thurau, który później wygrywał m.in. Liege-Bastogne-Liege. Z Thurauem jechałem zresztą w jednej z początkowych faz którejś z imprez mistrzowskich albo jakichś innych zawodach – niestety z nim przegrałem. Był naprawdę dobry. 

Marc Gomez w 1982 wygrał Mediolan-San Remo. Zanim jednak został zawodowcem, w amatorach zbierał cięgi od Jana Jankiewicza. Pro Cycling Stats odnotowało 7 pojedynków obu kolarzy – za każdym razem lepszy okazywał się Jankiewicz. Na zdjęciu widzimy Gomeza gratulującego „Jankielowi” wygranej na 3. etapie Ruban Granitier Breton.

Wróciłbym jednak do Michała Klasy. To właśnie o nim powiedział pan po prologu Wyścigu Pokoju 1979: “Kiedy usłyszałem stojąc na starcie, jak spiker mówi, że właśnie Michał Klasa prowadzi w prologu i według wszelkich danych wyruszy z Pragi do pierwszego etapu w żółtej koszulce lidera, pomyślałem sobie, że może nie ja, ale ty na pewno w żółtej koszulce nie pojedziesz”.

To było właśnie wtedy. I jednak to ja założyłem wtedy żółtą koszulkę, choć łatwo nie było. Tuż przed startem, dosłownie kilka minut przed wyjazdem na trasę, przebiłem gumę w tylnym kole. Nie było już przy starcie żadnego z naszych mechaników, bo ja już praktycznie ruszałem…

Uratował mnie mechanik ze Związku Radzieckiego. Podbiegł do mnie z kołem, które akurat miał pod ręką, choć trzeba przyznać, że złożyło się dość pechowo, ponieważ akurat pod ręką miał… koło z trybem na jazdę po górach. Najcięższa przekładnia tam to było chyba 25 ząbków. A na czas używało się najwyżej 17… Poza tym, ta opona służyła do jazdy terenowej. Tymczasem ja właśnie na tym rowerze wygrałem ten prolog! Gdy przekraczałem linię mety, mina Michała Klasy była bezcenna. Był zszokowany, że to ja wygrałem, a nie on.

Choć dostał pan nieszczególnie szybkie koło, trzeba przyznać, że mechanik ze Związku Radzieckiego zachował się bardzo fair. Takie sportowe gesty zdarzały się często?

Na wyścigach szosowych tak. Wtedy tych samochodów technicznych było mniej, niż dziś, stąd często przytrafiało się, że któryś z wozów znalazł się trochę za daleko, by w porę pomóc. Drużyny musiały na sobie trochę nawzajem polegać. Gdy ktoś złapał defekt i akurat nie miał obok siebie samochodu ze swoim sprzętem, to podjeżdżał do innego i też go otrzymywał.

Dziś samochody techniczne są praktycznie wszędzie. Są nie tylko wozy ekip, ale też neutralne. I każdy, kto złapie defekt może liczyć na pomoc. Wtedy tak nie było.

Jan Jankiewicz uzupełnia płyny po wygraniu prologu Wyścigu Pokoju 1979

Na tamten Wyścig Pokoju jechał pan jako lider zespołu?

Trenerzy tego nie określili. Wystawiliśmy mocny zespół. Był w nim aktualny wicemistrz świata Krzysztof Sujka, ja, Tadeusz Mytnik, Janek Krawczyk, Irek Walczak… Tam właściwie każdy mógłby zostać liderem. Tak się złożyło, że jako pierwszy żółtą koszulkę założyłem ja i… w zasadzie mógłbym wtedy automatycznie zostać liderem drużyny. Ale ja pozycję lidera dość szybko straciłem.

Nie odzyskałem jej już ani na moment. Nie było na to najmniejszych szans, bo to właśnie wtedy z pełną siłą eksplodował talent Siergieja Suchoruczenkowa. Był niesamowity. Mówiliśmy na niego “Kamienna Twarz”, bo nie było po nim widać żadnych oznak zmęczenia. Nazywaliśmy go “Młotem”, bo jego uderzenia – ataki były tak mocne, że nikt nie był w stanie ich wytrzymać. Narzucał to swoje tempo i odjeżdżał. 

Koszulki lidera nie odzyskałem, ale zdobyłem inną – koszulkę najaktywniejszego kolarza, dzięki walce na premiach. To właśnie dzięki temu zdobyłem swoją popularność w Polsce. Gdy trwał Wyścig Pokoju, w radiu szła transmisja, a dokładniej cogodzinne meldunki. Spikerzy co godzinę powtarzali kibicom nazwiska tych kolarzy, którzy akurat atakowali albo tak jak ja wygrywali premie. A moje nazwisko było powtarzane tak często, że wryło się kibicom w pamięć. 

A tak właściwie to dlaczego zabierał się pan wtedy w te odjazdy? Można byłoby pomyśleć, że jako szybki zawodnik powinien pan czekać na końcówki.

No teoretycznie tak. Często się tak mówi. Ale gdy się czuje moc w nogach, to nie myśli się w ten sposób. A ja moc czułem, więc finiszowałem na każdej premii. W klasyfikacji generalnej też byłem bardzo długo drugi, za Suchoruczenkowem. 

Mówił pan, że do wyścigu przystępowaliście bez lidera. A jak to się zmieniało w jego trakcie? Drużyna pracowała na pana, gdy był pan najwyżej sklasyfikowanym polskim kolarzem?

Lider nie został wyznaczony i to się nie zmieniło na przestrzeni całego wyścigu. Jechaliśmy bez lidera, być może także dlatego, że jednym z dwóch trenerów naszej kadry, obok trenera Rusina, był trener Trochanowski, który pracował także w Legii.

Dla niego ważniejszy był dobry występ Langa, który był jego podopiecznym, niż Jankiewicza z Wrocławia. Właściwie to było dla mnie normalne, bo “koszula bliższa ciału”. Zresztą, tak naprawdę chyba jedynym kolarzem, który naprawdę potrafił pomóc był Irek Walczak, który na płaskich końcówkach był niezastąpiony. Jak on mnie rozprowadził, nie było siły – musiałem wygrać. Był jednak jeden taki dzień, gdy drużyna postanowiła – Jankiewicza trzeba rozprowadzić! – I ustawiają się Krawczyk, Sujka… może jeszcze ktoś.

Niestety, to rozprowadzenie nam ewidentnie nie wyszło. Zbliżamy się do premii, patrzymy się w bok, a tam drużyna rosyjska bez najmniejszego wysiłku nas wyprzedza – wyglądali przy nas jak pociąg ekspresowy. Gdy zobaczyłem, jak to wygląda, powiedziałem: “Dosyć, dalej będzie mnie rozprowadzać tylko Irek”. I rozprowadzał mnie kapitalnie.

Kapitalnie rozprowadzał pana m.in. podczas etapu-kryterium na krótkiej rundzie w Szczecinie, gdzie wygrał pan trzy premie lotne. Tego typu etapy często zdarzały się na trasie Wyścigu Pokoju?

Nie, ale akurat wtedy organizatorzy wpadli na taki pomysł, żeby ludzie coś zobaczyli. Wymyślili etap pod publikę. Tamta runda nie była może typowo kryteriowa – trochę dłuższa i trochę trudniejsza, ale na podobnej zasadzie. Te wygrane finisze nic mi oczywiście nie dały w klasyfikacji generalnej, ale przybliżyły mnie do triumfu w klasyfikacji najaktywniejszych [za którą były bonifikaty również w klasyfikacji generalnej – przyp. red.].

Zdaje się, że tamta edycja była również wyjątkowo upalna, a do pracy zaangażowaliście… straż pożarną.

Tak, to słońce przypiekało szczególnie wtedy, gdy już wjechaliśmy do Polski. I w kraju rzeczywiście było tak, że stała straż i lała sikawkami. Rzecz jasna nie prosto w nas – przecież by nas zmietli w górę! One były ustawione w górę, dzięki czemu na nas spadały tylko niewielkie kropelki wody – coś w rodzaju kurtyny wodnej. Właściwie większość z nas się wtedy zatrzymała albo wręcz robiła kółeczka, by jak najdłużej nacieszyć się tą spadającą wodą. 

To było coś zdecydowanie przyjemniejszego, niż standardowe polewanie wodą, które czasem fundowali nam kibice, których prawdę mówiąc zawsze odganiałem. Najczęściej próbowali to robić, gdy jechaliśmy pod górę, a to tylko powodowało utratę rytmu

Tej przerwy na polewanie, którą zafundowali wam wtedy strażacy, nikt nie próbował wykorzystać na atak?

Na szczęście nie. Było chyba na to zbyt gorąco!

W każdym razie pan na pewnonie miał potrzeby tego robić – niemal przez cały wyścig utrzymywał pan drugie miejsce – za niedoścignionym Suchoruczenkowem, który zapewnił sobie olbrzymią przewagę nad resztą. Pozycję wicelidera stracił pan dopiero na dwa etapy przed końcem…

Najbardziej bolesne było to, że straciłem do drugie miejsce w swojej konkurencji. Wyścig kończył się dość łatwym etapem, kończącym się finiszem z grupy, a dzień wcześniej, w Brandenburgu była jazda indywidualna na czas. Ja tam całkowicie zaniemogłem. Tak się tam źle czułem… tak mi się źle jechało, że straciłem to drugie miejsce na rzecz Rosjanina, ale nie tylko to. W ogóle wypadłem poza podium, a wyprzedził mnie Krzysiek Sujka. 

Jak to się mogło stać? Prolog pan wygrał, a na wcześniejszym etapie jazdy indywidualnej na czas był pan trzeci…

Nie wiem. Nie miałem na to żadnego wytłumaczenia, no chyba że takie, że każdemu musi przytrafić się kiedyś zły dzień. Mi się przydarzył akurat wtedy, na czasówce – bywa i tak. Już dzień później nagle czułem się dobrze, ale było już po herbacie. Nie było gdzie odrabiać.


I tak Jan Jankiewicz zakończył swój pierwszy Wyścig Pokoju na czwartym miejscu. Tego wyniku nigdy nie poprawił ani nie powtórzył. Największy sukces w karierze wciąż miał jednak jeszcze przed sobą. O nim jednak przeczytacie dopiero w drugiej części…

Przeczytaj również inne wywiady autora:

Krzysztof Wyrzykowski – człowiek, któremu sekrety zdradzał Armstrong 

Michał Gołaś – Godzinne konwersatorium z „profesorem kolarstwa” 

Lechosław Michalak i kolarski powrót do lat 80.

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 1 Przysięga

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 2 Spełnienie

Grzegorz Gwiazdowski – Przerwana Historia cz. 3 Koniec

Bogumiła Matusiak – wspomnienia ze starego Tour de France

Fignon i spółka powiedzieli: „On musi nas masować” – wywiad z „Bobem” Madejakiem

Od angażu „na kredyt”, do gwiazdy Tour de Pologne w pół roku – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 1

Droga prowadząca do Francji – wywiad z Janem Brzeźnym, cz. 2.

Na „ty” z Szarmachem – wywiad z Janem Brzeźnym cz. 3

Maciej Paterski: „Jens Voigt chyba chciał mnie udusić” 

Maciej Paterski – jak pokonał Mollemę i Rogliča 

Maciej Bodnar – jak rozkochał w sobie Włochów i trafił do elity

Maciej Bodnar – Bodyguard zawodowiec

Zbigniew Spruch – wtedy, gdy wszystko się zaczęło

Zbigniew Spruch – Zawsze drugi

Portugalskie przygody Dariusza Bigosa

Dariusz Bigos: „Celujemy w drugą dywizję. Być może już za dwa lata”

Henryk Charucki – Wizyta w fabryce elektrycznych maszyn i kolarskich marzeń

Henryk Charucki – Wielka kolarska emigracja

Marek Leśniewski – 7 sekund do olimpijskiego złota

Marek Leśniewski – długa droga do zawodowstwa 

Tomasz Marczyński – 60 minut z Loco

Janusz Kowalski – Szybszy od Pogačara

Janusz Kowalski – opowieść o niewykorzystanym potencjale

Przemysław Niemiec – Droga do Giro

Przemysław Niemiec – W kolarskim raju

Lech Piasecki – zanim został zawodowcem

Lech Piasecki: „Saronni dał mi zwycięstwo, Anquetil je odebrał”

Włodzimierz Rezner – złotousty sobowtór Merckxa cz. 1

Włodzimierz Rezner – złotousty sobowtór Merckxa cz. 2

Czesław Lang – Igrzyska, które spełniły marzenia

Czesław Lang – Tour de Pologne. Nowy początek

Czesław Lang: „Cavendish żałował, że przyjechał tu tak późno”

Benedetti – Polak z Włoch. Pomocnik, który stał się legendą

Bartosz Huzarski – od Wyścigu Pokoju do wielkich tourów

Boska komedia Marka Rutkiewicza – cz. 1 Niebo

Boska komedia Marka Rutkiewicza cz. 2 Piekło

Boska komedia Marka Rutkiewicza cz. 3  Czyściec

Paweł Poljański: „Contador często się na nas wkurzał”

Paweł Poljański – pomocnik z wyboru 

Piotr Wadecki – twardziel i lokator „Kanibala”The post Jan Jankiewicz – Z toru na szosę [wywiad] first appeared on Kolarstwo szosowe - Tour de France, Tour de Pologne - Wiadomości sportowe - naszosie.pl.

What's Your Reaction?

like

dislike

love

funny

angry

sad

wow