Iniemamierni / Znowu w akcji
Kojarzycie, jak obecne nastolatki mówią, że zrobiły coś "dla fabuły"? Według tego fajnego powiedzonka dreszczyk emocji albo łaknienie niespodziewanego mają za zadanie ciągnąć do podjęcia działań odmulających życiową stałość i nudę. Ja jednak byłem raczej typem gościa, który – trzymając się tej konwencji – wolał robić rzeczy "dla obsady". Jak rzep wczepiałem się w rękawy i uśmiechy bliskich,
Kojarzycie, jak obecne nastolatki mówią, że zrobiły coś "dla fabuły"? Według tego fajnego powiedzonka dreszczyk emocji albo łaknienie niespodziewanego mają za zadanie ciągnąć do podjęcia działań odmulających życiową stałość i nudę. Ja jednak byłem raczej typem gościa, który – trzymając się tej konwencji – wolał robić rzeczy "dla obsady". Jak rzep wczepiałem się w rękawy i uśmiechy bliskich, wyprowadzając schematy scenariusza wieczoru wprost z osobowego składu spotkania, nie odwrotnie. Co śmieszne, zdaje się, że streamingowym gigantom jest ostatnio bliżej do mojego podejścia. Zauważam to, gdy skaczę po zakładkach "polecane" platformowych bibliotek. Brad Pitt i George Clooney w garniturach uśmiechają się zalotnie z generycznego zwiastuna. Scarlett Johansson i Channing Tatum prężą się na nudziarskim plakacie. Jason Bateman ucieka przed Taronem Egertonem w kolejnym filmie o uciekaniu i łapaniu w budynku użyteczności publicznej. Taki celebrycki pragmatyzm wielkich studiów to oczywiście podejście stare jak kinematograf. Ale przemiana gwiazd kina w instagramowych influencerów do sprzedawania miesięcznych subskrypcji na szamanie filmowego kontentu – nowe jak przynajmniej kilka słów, które wystąpiły w tym zdaniu. Jednym z takich zapychaczy stworzonych "dla obsady" okazał się świeżo debiutujący na Netfliksie film "Znowu w akcji". Wracająca do zawodu po dziesięcioletniej przerwie Cameron Diaz i mało nie zmarły na planie Jamie Foxx robią co prawda zupełnie wystarczający nostalgiczny szum w receptorach pokolenia X, ale jeśli to za mało, producencki portfel opłacił też czeki Andrew Scotta, Glenn Close i Kyle’a Chandlera. Skład osobowy: godny. W jednym filmie biegają w końcu po ekranie 24 nominacje do Złotych Globów zamienione na cztery kuliste statuetki; reprezentacja nie tylko zasłużonej hollywoodzkiej pozycji, ale i niekwestionowanego aktorskiego talentu. Szkoda, że te wszystkie atuty rozgrywają się w jakiejś przestrzeni obok filmu – robota sympatycznych gwiazdorów kończy się wraz z momentem wciśnięcia przycisku "play" na pilocie telewizora. "Kolejny widz odhaczony, stan klików się zgadza" cieszy się miły pan sporządzający raport kwartalny. Tylko kina żal. Za reżyserię i zręby scenariusza "Znowu w akcji" odpowiada twórca "Baywatch. Słonecznego patrolu" Seth Gordon, ale mógłby odpowiadać w zasadzie darmowy generator z Internetu, bo najdokładniejszy test Voighta-Kampffa nie byłby w stanie wykryć tu cienia osobowości twórcy. Fabuła filmu przypomina trochę "Iniemamocnych" skrzyżowanych z estetyką wybranego na chybił-trafił "Hitu na sobotę". Oto para agentów CIA po nieudanej misji postanawia zaszyć się przed światem na zawodowej emeryturze. Okoliczności tej decyzji są sprzyjające – wielka katastrofa lotnicza, z której cudem udało im się uratować, ma działać jak mgła ukrywająca ich dalsze kroki. Wszyscy – a więc i wrogowie, i przełożeni – będą musieli uznać ich przecież za tragicznie poległych. Idealny scenariusz, by w końcu pooddychać żywotem normalsa z klasy średniej; trenować szkolną drużynę piłkarską, grać w Wordle, kupić minivana i wychować upragnione dzieci. W tej części film Gordona wprowadza nas w opowieść o cenie niezależności i życiowej realizacji. Cenie, jak widać, czasem nazbyt wysokiej. Życie normalsa z klasy średniej ma jednak dwie przywary. Po pierwsze: biegnie za szybko. Ani mrugniemy, a w filmowej opowieści mija 15 lat. Po drugie: nudzi bardziej, niż wypadałoby przyznać. Fotele minivana wżynają się bardziej od obić luksusowego mercedesa wziętego w leasing przez wywiad, wieczorne sesje Wordlów przestają dawać satysfakcję, a dzieci, jak to dzieci, wyrastają na rozkapryszonych, niechętnych do komunikacji nastoletnich lokatorów. Zanim tęsknota za dawnym życiem zdąży odezwać się w sercach emerytowanych agentów, przeszłość, zaklęta w osobie dawnego przełożonego (Kyle Chandler), sama zapuka do drzwi. Powie coś o śmiertelnym niebezpieczeństwie, konieczności szybkiej ucieczki i złych oprychach, poszukujących zaginionego w katastrofie samolotu artefaktu, po czym oberwie kulą z karabinu snajperskiego w szyję. Porzucenie życia pod przykrywką celem uchronienia siebie i dzieci stanie się dla bohaterów niemal moralnym obowiązkiem. Podróż przez niezałatwione sprawy przeszłości i zacieśnienie więzów z rodziną – miłym, terapeutycznym dodatkiem. Na papierze więc konstrukcja wygląda na względnie solidną. Jedną z takich, które dobry dialog, aktorska charyzma i klarowny scenariusz mogą bez trudu wynieść do rangi kompetentnego kina rozrywkowego (patrz zeszłoroczny "Hit Man"). Z niekrytym bólem zdradzę, że to niestety nie ten przypadek. Bólem, bo stężenie nudy, nijakich scen akcji i spóźnionego komediowego timingu tworzą ze "Znowu w akcji" rzecz zwyczajnie niewartą wzroku widza. Pewnej brawury wymaga stworzenie produktu tak ostentacyjnie niefilmowego; dzieła, które ani przez chwilę nie próbuje ukryć swojego lenistwa czy ogólnej niedbałości dowolnego z etapów produkcji. To film, gdzie koszmarne CGI raz po raz wybija z doświadczenia historii. Gdzie twisty są tak leniwie podawane, że widz zapomina o własnym zaskoczeniu. Gdzie żarty pokoleniowe mogą działać tylko wówczas, gdy z jednej generacji robi się intelektualnych impotentów. Gdzie Białoruscy gangsterzy mówią po polsku, bo nikomu nie zależało, żeby mówili po białorusku. W końcu: gdzie najbardziej liczy się, żeby film w ogóle powstał; jego jakość staje się co najmniej drugorzędna. Klik w kolejny kafelek w bibliotece znaczy przecież więcej niż to, jak widz ostatecznie będzie się na filmie bawił. Tylko jedna z tych danych jest w końcu obiektywnie mierzalna w arkuszu kalkulacyjnym. Żeby nie było, "Znowu w akcji" to nie jest jakaś filmowa abominacja, nie jest to też wyskakujący znikąd złoczyńca, próbujący zamachem wziąć klasyczne wyobrażenie o hollywoodzkim przemyśle. To tylko kolejne uosobienie pewnej tendencji, produkt wpisujący się w wartki potok takich samych produktów, pisanych i obmyślanych w oparciu o dane sondażowni i wypłaszczoną "średnią" konsumenckich oczekiwań. Kanapowa sensacyjna drwina; dla tatusia sceny walki i pościgi, dla mamusi prorodzinne przesłanie i śmieszne interakcje z nastolatkami. Niespecjalnie szkodliwy wygaszacz ekranu, który włączają dorośli, gdy dzieci już umyją zęby. I włączać będą – wielkie studia rozumieją przecież, że przystojna buzia z zakładki "obserwowani przeze mnie" wygląda na plakacie lepiej niż cytat z tej czy innej recenzji. Nie, żeby ten stan rzeczy mi jakoś wybitnie przeszkadzał – aktorzy od dekad dobrze wypełniają swoją rolę kołowrotka filmowego marketingu, stając na pierwszej linii frontu zachęcania do poznania kształtowanej ich pracą historii. Gorzej, gdy obrany model dystrybucji zmienia u podstaw sens i cel tych promocyjnych wysiłków. W tej chwili – wciąż jeszcze połowicznie. Serwisy streamingowe wiedzą, że zmaksymalizowanie liczby subskrybentów da się osiągnąć jedynie różnorodnością treści. Obok filmowych clickbaitów spełniają więc marzenia autorów kina ("Może pora z tym skończyć" Charliego Kaufmana), inwestują w wielkie widowiska ("F1" Josepha Kosinskiego) i dają szansę rzeszom początkujących twórców, którzy w inny sposób nigdy nie dostaliby finansowania czy szansy na tak szeroką dystrybucję ("Taniec młodości" Coopera Raiffa). Idealistów kina męczy jednak ta niekonsekwencja, a niedawne doniesienia o nadmiernej ingerencji streamingów w scenariusze (tak by, upraszczając sprawę, łatwiej pochłaniało się kontent w trakcie zmywania naczyń czy gotowania obiadu) jeżą włos na głowie. Widząc rozpędzenie tej machiny, nie dostrzegam w kodzie "Znowu w akcji" nadzwyczajnej demonicznej sprawczości. Łudzę się jednak, że jego szokująca arogancja i rozbestwiona olewczość jakichkolwiek prawideł kompetentnego filmu zapalą lampkę w głowach zwykłych widzów. Takich, którzy po dniu pełnym stresów, chcą po prostu zaznać podstawowej, a coraz rzadszej właściwości kina – zwyczajnej, uczciwej rozrywki. Być może "dla-fabuły" powinno zostać nie młodzieżowym, ale kinofilskim słowem roku?