Challenges / Milczenie Julie
"Jak mogliśmy tego nie zauważyć?" – brzmi każda próba otrzeźwienia po fakcie, że ta sama osoba dziś mówi "dzień dobry" na klatce, a jutro dokonuje wstrząsającej zbrodni. Tak jakbyśmy wcześniej zakładali, że morderców, gwałcicieli i innych przemocowców wyróżnia kolor włosów albo wielkość czoła. Są jednak tacy, którzy po poznaniu prawdy postanawiają milczeć. Niektórzy z nich coś wiedzą i starają się
"Jak mogliśmy tego nie zauważyć?" – brzmi każda próba otrzeźwienia po fakcie, że ta sama osoba dziś mówi "dzień dobry" na klatce, a jutro dokonuje wstrząsającej zbrodni. Tak jakbyśmy wcześniej zakładali, że morderców, gwałcicieli i innych przemocowców wyróżnia kolor włosów albo wielkość czoła. Są jednak tacy, którzy po poznaniu prawdy postanawiają milczeć. Niektórzy z nich coś wiedzą i starają się nie puścić pary z ust, inni zaś wolą zwyczajnie przemyśleć sprawę samodzielnie – z najróżniejszych powodów. O styku obu tych postaw traktuje "Milczenie Julie", pełnometrażowy debiut Leonardo Van Dijla, wybrany na belgijskiego kandydata do Oscara. Przekraczanie granic, bez względu na obszar życia – szkoła, praca, dom, zajawki – coraz rzadziej udaje się zamieść pod dywan, choć ma to też gorsze strony, bo wokół wszak roi się od sępów żerujących na ludzkich tragediach. Tak też filmom podejmującym temat przemocy – czy to psychicznej, czy fizycznej – zdarza się wpadać w tabloidowe uproszczenia i prostą sensacyjność, zwracając kamerę ku gorzkim chwilom czy wstrząsającym detalom, zamiast szarej codzienności. A rzeczywistość rzadko bywa pełna zwrotów akcji i scenariuszowych smaczków, znacznie więcej w niej chwil gapienia się w sufit oraz podskórnego odrętwienia. Taką właśnie taktykę obrał Van Dijl w swoim filmie – taktykę radykalnego wyciszenia i gry niuansami. Pod tym względem warto najpierw docenić zdjęcia, gdyż to praca Nicolasa Karakatsanisa umożliwiła opowiedzenie tej historii w tak kameralny sposób. Belgijski operator znany m.in. z "Jestem najlepsza, Ja Tonya", "Cruelli" i pierwszych projektów Basa Devosa, postawił na odwrotność względem najgłośniejszego tenisowego filmu ostatnich miesięcy, czyli "Challengers". U Luki Guadagnino przyczepiono kamerę do piłki i odbijano ją od ekranu przez ponad dwie godziny. Tutaj obraz jest niekomfortowo wręcz statyczny, chłodny, analityczny i wyrachowany. Karakatsanis szczególnie polubił plany totalne, w których siatka przedziela kadr na pół, uwzględniając obie strony kortu. To ciekawa wizualizacja konfliktów scenariuszowych i podziałów między bohaterami. Główną osią fabuły "Milczenia Julie" jest zwolnienie jednego z trenerów prestiżowego klubu; w tle trwa żałoba po zawodniczce, która popełniła samobójstwo. Wyobraźnia już na starcie podpowiada konkretne tropy. Tytułowa bohaterka (grana przez debiutującą Tessę Van den Broeck) staje przed dylematem życia – nagła utrata trenera może zaważyć na jej karierze, natomiast głowa podsuwa myśli, że może mieć przydatne informacje odnośnie całej tragedii. Choć jest to fabuła, którą – jak wyżej – można streścić w dwóch zdaniach, Van Dijl konsekwentnie rozrzedza szok ciszą i dwuznacznością. Czasem aż zbytnio studzi emocje, jakby wraz z bohaterką przerosła go cała sytuacja i pogrążył się w apatii. Paradoksalnie film wypada najsłabiej, gdy milczenie – i fabularnie, i formalnie – bierze górę. Momentami brakuje zwyczajnie nie tyle wyczucia, co lepszego tempa. Sam pomysł, aby zrezygnować z prostej deklaratywności (choć moim zdaniem niedoszlifowany), zasługuje na pochwały. Żyjemy w czasach, gdzie wszystkim na siłę wsadza się w usta słowa – zarówno ofiarom, jak i oprawcom – oczekując od nich wzruszających i ważkich przemówień. Przeciwna postawa jest więc nie tyle alternatywą, ile po prostu ciekawszym materiałem na film. Belgijski reżyser nie powiela egzaltowanego oskarżycielstwa kojarzonego z projektami podejmującymi wątek #MeToo, rezygnując z podnoszenia ręki do odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania. Każdy znajdzie swoje, oglądając "Milczenie Julie". Wracając jeszcze na chwilę do porównania z "Challengers": Guadagnino za pomocą tenisa opowiada o tym, co tę dyscyplinę otacza: sława, pieniądze, miłość i toksyna. Sceny z kortu, choć wizualnie atrakcyjne i ciekawe, są nośnikiem rywalizacji raczej umysłowej czy seksualnej niż stricte sportowej. W "Milczeniu Julie" jest inaczej. Nawet jeśli Van Dijl nie porywa się na szerszą refleksję nad istotą przebijania piłki rakietą przez siatkę, to bardziej niż otoczka interesuje go samo zjawisko rywalizacji. Punkt wyjściowy scenariusza służy mu do analizy podejścia do życia młodych sportowców, ich rodziców i trenerów. U Guadagnino tenis jest sexy, u Van Dijla wręcz przeciwnie, zrównany zostaje bowiem do pracy mozolnej i kontuzjogennej, w myśl zasady "żeby wygrać, trzeba grać". A jeśli sukces naciągnie ci achillesa lub psychikę – zdarza się, po prostu trenuj ciężej. Estetyka "Milczenia Julie" wydaje mi się w pewnym sensie symbolem nowego kina belgijskiego, któremu – po latach inspiracji rozedrganą kamerą braci Dardenne – znów zaczęło być bliżej do statycznych kompozycji Chantal Akerman czy Harry'ego Kümela. Podobnie jak wspomniany już wcześniej Bas Devos, Leonardo Van Dijl rezygnuje z podnoszenia głosu i prezentuje ambientowe spojrzenie na dramat społeczny. Nie jest to utwór specjalnie wyróżniający się na tle reszty współczesnego kina festiwalowego, ale sprawnie opowiedziany i zrealizowany. Po debiutancie można by się spodziewać efekciarstwa albo nonszalancji, a paradoksalnie nieco ich tu zabrakło. Warto docenić jednak zapał i konsekwencję obranej drogi, a także trzymać kciuki za jego dalsze próby.